W słownikach nie ma dobrego tłumaczenia terminu “spychologia”. Być może dlatego, że jest to określenie sprawdzające się tylko w pewnych specyficznych warunkach. W normalnym świecie nie powinno istnieć. Obecna rzeczywistość daleka jest od normalności, rzućmy więc okiem na kilka interesujących skojarzeń.
Cywilizowany sposób przekazania obowiązków to delegacja. W zarządzaniu projektami, w firmach i przedsiębiorstwach to normalny sposób postępowania.
- Dlaczego delegowanie to nie spychologia?
- Istota zmian
- Alternatywna normalność?
- Jak korzystać z kursów MOCC?
- Co tu się właściwie wydarzyło?
- Nierówności pogłębione, przepaście na nowo rozkopane
- Zagrożenia i bezpieczeństwo
- Ucierpią jak zwykle najbardziej pracowici
- Co z tym młotem i kowadłem?
- Optymistyczne wnioski
- Podobał Ci się ten tekst? Chcesz być na bieżąco ze światem e-learningu i nowoczesnych metod nauczania? Zapisz się na nasz neewsletter
Dlaczego delegowanie to nie spychologia?
Wiadomo, że szef wszystkiego nie może i nie powinien robić sam. Od tego jest szefem, aby zarządzał, czyli… delegował. Praca osoby zarządzającej polega na delegowaniu zadań. Nie jest to jednak przekazywanie prac do zrobienia rodem z kreskówek.
Wiadomo, że szef wszystkiego nie może i nie powinien robić sam. Od tego jest szefem, aby zarządzał, czyli… delegował. Praca osoby zarządzającej polega na delegowaniu zadań. Nie jest to jednak przekazywanie prac do zrobienia rodem z kreskówek.
Sensowna delegacja zadania uwzględnia kilka istotnych elementów. Wydają się oczywiste, jednak warto je mimo wszystko wypisać:
- Pracownik musi mieć narzędzia do wykonania pracy
- Pracownik musi posiadać odpowiednie uprawnienia
- Pracownik musi zostać przeszkolony do efektywnego wykonania działań
- Praca musi zmieścić się w czasie pracy pracownika
- Pracownik musi mieć warunki do zrealizowania pracy
- Pracownik ma swój zakres obowiązków, na podstawie którego zgodził się na taką a nie inną pracę
W całym cywilizowanym świecie tego rodzaju normy są podstawą do funkcjonowania gospodarki, organizacji sektora prywatnego i instytucji rządowych. Podobnie funkcjonuje szkolnictwo. Dyrektor szkoły nie chodzi przecież do każdej klasy i nie uczy każdego przedmiotu. Przekazuje tę pracę nauczycielom. Dopóki wszystko funkcjonowało w miarę stabilnie, konflikty rodziły się sferach tak banalnych (widać to dopiero z dzisiejszej perspektywy) jak wynagrodzenia i czas pracy.
Istota zmian
W czasie edukacyjnego armagedonu zerwane zostały wszystkie reguły, do których przyzwyczaiły się pokolenia nauczycieli, uczniów i rodziców. Nastąpiło błyskawiczne przewrócenie do góry nogami całych instytucji edukacyjnych. Z dnia na dzień wprowadzono odgórnie obowiązek realizowania zdalnych metod i technik kształcenia na odległość z uczniami na każdym poziomie edukacyjnym.
Alternatywna normalność?
Zaglądamy do tekstów o edukacji na odległość, które opisują te doświadczenia z perspektywy bardzo nowoczesnych systemów szkolnictwa w krajach takich jak Niderlandy, Szwecja, czy Australia oraz podpatrujemy wdrożenia e-learningu w uczelniach. Jakie wnioski możemy wyciągnąć z doświadczeń przemyślanych i rozważnych działań? Proces instalacji w systemie edukacji kształcenia na odległość ma kilka charakterystycznych cech:
- testowanie rozwiązań, prowadzenie działań pilotażowych
- nacisk na bezpieczeństwo
- intensywne szkolenia i dostępność wsparcia technicznego
- powszechna dostępność oprogramowania i komputerów
- zatroskanie o wyrównanie szans osób na granicy cyfrowego wykluczenia
Te wszystkie elementy mają znaczenie decydujące o powodzeniu całego procesu. E-learning nie jest darem od niebios, cudownym panaceum i kamieniem filozoficznym edukacji. Jest metodą. Jak każda metoda ma swoje wady i zalety. Jednym z ciekawych przykładów funkcjonowania kształcenia na odległość są tak zwane kursy MOOC. Są to darmowe kursy, zwykle tworzone przez uczelnie. Dotyczą one konkretnych zagadnień i przeznaczone są dla szerokiej publiczności. Na platformach MOOC dostępne są tysiące kursów. Miliony ludzi każdego dnia rozpoczynają zdalne zajęcia od wielu lat. Jest jednak pewien istotny szczegół. Choć do tej formy edukacji przystępują zwykle pasjonaci, hobbyści i ludzie ciekawi nowej wiedzy, liczba osób, która średnio dochodzi aż do końca kursu i otrzymuje certyfikat ukończenia to zwykle około kilku, najwyżej kilkunastu procent rozpoczynających kurs.
Prowadzi to nas do wniosku, że profesjonalnie przygotowane kursy, zgodne z najwyższymi standardami dydaktycznymi, w których ludzie uczestniczą bez przymusu edukacyjnego nie są w stanie utrzymać zaangażowania uczestników.
E-learning jest bardzo trudną i słabo rozpoznaną dziedziną wiedzy o kształceniu. Nie mamy pełnej wiedzy o wpływie kanału komunikacyjnego na przyswajanie wiedzy, nie wiemy też, jak realizowane są oddziaływania wychowawcze. Nie wiemy też, jak kształtowane są kompetencje społeczne. Sprawy te nie zostały zbadane w sposób wystarczający. Rezultaty badań, które mamy nie prowadzą do jednoznacznych wniosków. W świecie e-learningu poruszamy się zatem po omacku, kierując się intuicją funkcjonujemy na poziomie przeświadczeń, uprzedzeń i stereotypów.
Co tu się właściwie wydarzyło?
Z dnia na dzień cały system szkolnictwa został wepchnięty rządową nogą do komputera. Bez przygotowania, ponieważ wcześniejsze lata zostały zmarnowane. Wystarczy wspomnieć karkołomne próby z e-podręcznikami, interaktywne tablice po których pisano suchościeralnymi pisakami oraz miliony złotych dofinansowań na nieużywane technologie. Choć niemal w każdej szkole są rzutniki multimedialne, stosuje się je dokładnie tak jak kiedyś stosowało się rzutniki do slajdów lub projektory filmowe. Wartość dodana, która wynika ze stosowania technik multimedialnych jest znikoma. Smutne jest to, że wszyscy mamy ją w zasięgu ręki. Nie mamy jednak pojęcia, jak po nią sięgać. Kursy dydaktyki na studiach pedagogicznych prezentowały wiedzę z lat 60 ubiegłego stulecia. Wiedzę absurdalną, zakładającą, że uczniowie to pozbawione indywidualnych cech mechanizmy, które można programować: uczeń wie, uczeń umie, uczeń potrafi… Wszyscy znamy ten slang dokumentacji pedagogicznej.
Taką właśnie kulturę edukacyjną ucyfrowiono posługując się rządową przemocą. Bez dyskusji, bez wsparcia, bez opieki i bez możliwości protestu powodowanego dobrem uczniów, nauczycieli i rodziców.
Z dnia na dzień wszystko stało się polityczne. W ciągu tygodnia, ten kto chwalił działania był rządomyślny i w trosce o swoją pracę funkcjonował jak niegdyś słynni stachanowcy, kierowany gorliwością godną lepsze sprawy. Ci zaś, którzy kontenstowali zmiany, stali się opozycją. Co gorsza, zaczęli być odczytywani jako opozycja. Nawet najbardziej neutralne wypowiedzi o edukacji w polu oddziaływań politycznych, stały się skrajnymi demonstracjami ideologicznymi.
Jest to sytuacja ze wszech miar stmutna i gorzka. Każdy przejaw troski o jakość edukacji stał się manifestem. Pisząc te słowa, choć myślę z dużym dystansem, czuję się jak dysydent.
Nierówności pogłębione, przepaście na nowo rozkopane
Zobaczy teraz jeszcze jeden problem. Lata walki nierównej i często nieskutecznej walki o zlikwidowanie nierówności szkolnych zostały zniweczone w ciągu kilku dni. Jak to się stało? Wyobraźmy sobie dwie rodziny.
Pierwsza z nich, rodzina Idealnowskich, to rodzina inteligencka z dobrymi tradycjami. Typowy model 2+1+rasowy pies. Dziecko w takiej rodzinie rozwija się dobrze, jest premiowane w systemie edukacji, mówi tymi samymi sformułowaniami, co nauczyciele. Rozumie abstrakcyjne polecenia. Gdy ma wadę wzroku, otrzymuje okulary. Rodzice płacą za korepetycje, jeśli są potrzebne, dbają o edukację i są w kontakcie ze szkołą. Dziecko Idealnowskich uczęszcza na dodatkowe zajęcia z języka angielskiego, baletu i programuje – bo komputery to przyszłość. Posługuje się tabletem, nie w celach rozrywkowych, nie zabija czasu grając. Komunikuje się z rodzicami za pomocą środków technicznych, wspólnych kalendarzy itd.
Teraz rodzina Partaczewskich. Jest to rodzina wielodzietna, ojciec pracuje za granicą, matka zajmuje się dziećmi. Są typowymi ofiarami systemu edukacji lat 90. Brak matury i szerokich perspektyw na świat. Komputer, telefon i telewizor są w domu ważnymi sprzętami, bo zapewniają spokój. Dzieci zajęte to dzieci nieirytujące. Szkolne problemy biorą się z takich prozaicznych przyczyn jak np. wada słuchu. Nikt nie zorientował się, że jedno z dzieci nie dosłyszy. Po prostu uznano, że jest tępawe, bo skąd niby miałoby być mądre. Partaczewscy nie uczestniczą w żadnych zajęciach, a utrwalony z pokolenia na pokolenia sukces polega na przejściu z klasy do klasy.
Zobaczmy teraz, jak przebiega wejście w świat cyfrowej edukacji tych dwóch rodzin. Oczami wyobraźni przenosimy się do domu Idealnowskich. Rozpoczyna się dzień. Jedyne dziecko Idealnowskich zasiada przy komputerze z dużym monitorem przy swoim wygodnym biurku. Loguje się do systemów, odbiera zadania. Bez problemu radzi sobie z technologią, jedyny problem polega na tym, że podopieczny jest nieco znudzony. Zna technologie cyfrowe i Internet na tyle, żeby wykorzystać nawet licho stworzone zdalne lekcje i szybko opanować wiedzę, bo przecież rodzice to sprawdzą. Bardzo szybko odnajduje lepsze materiały edukacyjne niż te, dostarczone przez nauczyciela. Uczy się z anglojęzycznych multimediów i aplikacji, których zbiór jest ogromny. Jeśli rodzice sprawują dobry nadzór nad tą formą edukacji i jednocześnie potrafią inspirować swoje dziecko do poszukiwań, zachodzi ciekawy proces. Znikają wszystkie wady szkoły! To wybitne dziecko nie traci czasu w szkolnej klasie, słuchając, gdy nauczyciel po raz dziesiąty tłumaczy jakieś proste zagadnienie Partaczewskim. Dziecko uczy się szybciej, bardziej efektywnie. Zanurzając się w świat cyfrowych technologii zaczyna funkcjonować w cyfrowym świecie, który jest światem managerów, designerów, dyrektorów i koordynatorów projektów. Słowem – umacnia się w swojej uprzywilejowanej pozycji. Utrwala społecznie usankcjonowaną niszę, do której zostało przeznaczone.
Trzeba się jednak szybko otrząsnąć z tego ideału. Oto widzimy poranek u Partaczewskich. Od samego rana matka jest poirytowana, bo nie może oglądać ulubionego serialu, ponieważ najmłodsze dzieci muszą patrzeć na szkołę w TVP. Nieco starsze dzieci po cichu i niepokojąco skupione obsiadły kanapy zanurzone w tabletach i laptopach, które otrzymały ze szkoły. Matka nie ma pojęcia na czym polega zdalna edukacja, bo nawet maile wysyła dzięki pomocy sąsiada. Ojciec w pracy za granicą. Co się tak naprawdę dzieje? Partaczewscy bez problemu obeszli zabezpieczenia i od rana do nocy grają. Gdy trzeba wykonać jakiś obowiązek narzucony przez nauczyciela, symulują aktywność, plagiatują lub po prostu robią zadymę w wirtualnej klasie. Brak nadzoru i kontroli, sprawiają, że dzieci wsiąkają do cyfrowego buszu. Bez indywidualnej pomocy nauczyciela, bez żadnej kontroli ze strony wychowawcy, staczają się w internetową otchłań. Po kilku kwartałach takiej nauki, okaże się, że czas został bezpowrotnie stracony. Zaległości będą nie do odrobienia. Tym samym Partaczewscy jeszcze bardziej osłabiają swój społeczny potencjał, przygotowując się do ról bezrozumnych, posłusznych pracowników o konserwatywnych poglądach, dla których istotne wartości to zdrowie, zdrowie i jeszcze raz pieniądze.
Powyższe przykłady nie określają szans na sukces życiowy. Zarówno jedna jak i druga rodzina może skierować się ku destrukcji lub stać się idealnym gruntem do rozwoju geniusza. Pamiętamy jednak, że zarówno Idealnowscy jak i Partaczewscy to twory sztuczne, które są dla nas modelami. W ten sposób bardzo łatwo potwierdzić przypuszczenia o fatalnym wpływie nieprzygotowanych i nagłych zmian.
Zagrożenia i bezpieczeństwo
Najbardziej brutalnym i dotkliwym skutkiem zmuszenia nauczycieli do pracy w warunkach cyfrowych są zagrożenia bezpieczeństwa zarówno uczących, jak i nauczanych. Sytuacja jest dość podobna do tej, którą przywołałem pisząc o Partaczewskich i Idealnowskich, w tym jednak wypadku sytuacja nie może być rozpatrywana jako zawiniona lub niezawiniona. System edukacji nie przygotował nauczycieli do cyfrowego nauczania. Kto “umiał komputer”, ten będzie umiał po pandemii jeszcze lepiej. Kto zaś “nie umiał w komputer” ten prawdopodobnie niczego się nie nauczy w warunkach podwyższonego stresu, braku czasu i frustracji, która wynika z pretensji uczniów.
Sfera bezpieczeństwa jest przestrzenią najbardziej wrażliwą na brak umiejętności i wiedzy. Hakerzy oraz przestępcy internetowi nie zajmują się wcale programowaniem wirusów oraz tworzeniem systemów automatycznego włamywania się. Takie sytuacje zdarzają się tylko w filmach. Internetowy przestępca zanim sięgnie do zaawansowanych narzędzi, najpierw spróbuje użyć haseł typu qwert123!, DyrektorDupa, czy abc. Uczniowie znają takie tricki. Dane dostępowe można zyskać poprzez nieuważne udostępnianie ekranu z hasłami lub numerem telefonu. Bez dobrego przeszkolenia w zakresie cyberbezpieczeństwa nie powinno się prowadzić żadnych działań z uczniami w sferze cyfrowej. To oczywiste. Jakie są zagrożenia? Przejęcie tożsamości, utrata kont pocztowych, nieautoryzowane przelewy bankowe, dopisywanie ocen oraz zwykły cyfrowy wandalizm.
Ucierpią jak zwykle najbardziej pracowici
Kto niewiele robi, nie popełnia błędów. To odwrócenie klasycznej maksymy, mówiącej, że nie można się ustrzec błędów, gdy się rzetelnie i dużo pracuje. W naszym wypadku, najbardziej narażeni są gorliwi nauczyciele, którzy pozakładali wirtualne klasy w Classromie, czy w usłudze Zoom (nieustannie się pisze o problemach z bezpieczeństwem danych w tej ostatniej). Brak jakichkolwiek narzędzi do uwierzytelniania tożsamości uczniów, brak przeszkolenia oraz brak zintegrowanych systemów informatycznych w szkołach prowadzą do sytuacji takich jak w jednej ze szkół powiatu chojnickiego, w której uczniowie wyświetlali pornografię w wirtualnej klasie. Znamy też wszyscy słynne rajdy na e-lekcje. Dochodzi do paradoksalnej sytuacji, w której najbezpieczniej może się czuć nauczyciel, którego praca ogranicza się do zadawania lekcji i sprawdzania zdjęć zeszytów. To kolejny przypadek promowania miałkich wzorców.
Co z tym młotem i kowadłem?
Gdy zobaczy się sytuację z pewnego oddalenia, można dojść do przerażających wniosków. Konstrukcja obecnej rzeczywistości edukacyjnej w perspektywie relacji między rodzicami, rządem i nauczycielami przypomina tytułowe sformułowanie “między młotem a kowadłem”. Jakie są źródła napięć? To oczywiście nieuprawniona delegacja nowych zadań dla nauczycieli i rodziców. Szkoła nie pełni już bowiem funkcji opiekuńczych, przejęli je rodzice. Samo przekazywanie wiedzy boleśnie kuleje ze względu na niezawiniony brak umiejętności nauczycieli, brak systemów, standardów i warunków. Rzeczywistość została wstrząśnięta i zmieszana. W tym wszystkim pojawia się jeszcze jak zły cień polityka. Pamiętacie słynne początki lekcji w TVP? Lekcje w których nauczycielki tłumaczyły, czym jest średnica gniazda bociana, nieudolnie myląc ją z obwodem? Pamiętacie może lekcję o parzystych i nieparzystych liczbach? To obrazy, które pojawiły się w mediach, w Internecie i we wszystkich możliwych forach. Czy był to przypadek? To bardzo mało prawdopodobne. Myślę sobie, że działanie było celowe. Jego planowany skutek to obniżenie szacunku do nauczycieli i ich pracy. W ten sposób konstruuje się dyskursywny obraz szkoły, jako miejsca w którym pracują idioci. Społeczeństwo, które widzi w ten sposób nauczycieli nie pozwoli im na strajki w obronie godności, miejsc pracy, czy wynagrodzeń – bo to przecież ludzie, którzy nie odróżniają obwodu od średnicy. W ten sposób zwykła klasa szkolna na powrót stała się miejscem oddziaływań umocowanych w ideologicznych pęknięciach sfery publicznej.
Optymistyczne wnioski
Żaden problem nie pozostawia nas bez nadziei. Z prawdziwym szacunkiem i podziwem patrzę na nauczycielskie grupy na Facebooku. Widzę wzrastającą liczbę materiałów przeznaczonych dla nauczycieli, które promują wysokie standardy nauczania. Mam też okazję obserwować pracę kilku szkół, które świetnie poradziły sobie z przejściem w świat cyfrowy. Uczniowie mają adresy e-mail w domenie szkoły, które korzystają z darmowych usług Google i Office dla edukacji. Sprawy bezpieczeństwa są ściśle uporządkowane a nauczyciele, rodzice i uczniowie posługują się ściśle określonymi procedurami. W dobie pandemii zobaczyliśmy wszyscy, że można pracować inaczej. Życzmy sobie wszyscy, żeby te doświadczenia nie pozostały w naszej pamięci jako nerwowy czas przetrwania, ale rozwoju i odkrywania nowych możliwości.